..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
    ORBITAL MENU
    » Neuroshima
    » Świat
    » Bohater
    » Rozrywka
    POLECAMY

     SZUKAJ
    » Mapa serwisu
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

Dark Wing


Świt…

Noc minęła tak szybko, zdecydowanie zbyt szybko...

Kiedy mężczyzna podnosił się z drewnianego, skrzypiącego łóżka wciąż był zmęczony. Spał co prawda osiem godzin, ale potrzebował dłuższego odpoczynku, zwłaszcza po tym co ostatnio przeżył. Długie podróże przez pustynie, gdzie trzeba uważać dosłownie na wszystko, gdzie po zmroku mogły rzucić się na niego grasujące w okolicy bestie. W takich warunkach sen jest luksusem, o czym nie wszyscy pamiętają. Nieostrożni ludzie zasypiający gdzieś na bezdrożach, myśląc że wokoło panuje spokój. Najczęściej tracą życie i to tak szybko, że nawet nie odzyskują przytomności.

On zdawał sobie doskonale sprawę z niebezpieczeństw czyhających na obecnym świecie. Niebezpieczeństw, które najczęściej budziły się po zachodzie słońca. To wtedy większość drapieżników wyrusza na łowy.

Pomieszczenie nie wyróżniało się niczym szczególnym. Jedno stare łóżko w kącie, szorstki koc leżał teraz zwinięty tuż przy ścianie. Nie licząc tego niewielki stolik z dwoma krzesłami oraz szafa przy wejściu. Mężczyzna podniósł się i usiadł na krawędzi posłania. Przeciągnął się, ziewając jednocześnie. Marzył o jeszcze kilku godzinach snu, po raz pierwszy od paru tygodni mógł wreszcie zdrzemnąć się dłużej niż dwie, czy trzy godziny.

Niestety musiał ruszać jak najszybciej w dalszą drogę, pozostanie w tej osadzie dłużej niż było to konieczne najprawdopodobniej sprowadziłoby na niego kłopoty.

Przez otwartą okiennicę wpadało nieco bladego światła. W miasteczku panował spory ruch, kupcy rozstawiali swoje stragany, podróżni szykowali się do drogi. Zapewne około południa życie znowu zamrze, ludzie zechcą przeczekać najgorsze upały.

Poprawił skórzany płaszcz, zakrywając dokładnie ramiona i plecy. Sięgnął po leżącą przy posłaniu torbę. Zjadł szybko kawałek suszonego mięsa. Przełknął go z trudem, smak miało słony. Pospiesznie popił to dwoma łykami wody. Nie mógł zużyć jej zbyt wiele, gdyż powoli się kończyła, a w tej wiosce na pewno nie uzupełni zapasów. Po skromnym posiłku wstał, ruszył w stronę wyjścia.

*** *** ***

Bar „Nowhere” stał w samym centrum małej mieściny, leżącej gdzieś po środku niczego. Wokoło tylko piasek, piasek i jeszcze więcej piasku. Gorący wiatr przeciskał się pomiędzy kolejnymi budynkami wykonanymi z kamienia. Większość budulców została wzięta z ruin domu na obrzeżach niegdyś większego miasta. Teraz pozostało z niego to jedno niewielkie osiedle.

W głównej sali przy jednym ze stolików zebrało się kilka osób. Zasiadali oni na wyciągniętych z samochodowych wraków fotelach, było ich w sumie sześciu i każdy trzymał w dłoni kufel z piwem.
- Widzieliście go? – zapytał właściciel knajpy. Brodaty mężczyzna, z krągłym brzuszkiem.
- Trudno nie zwrócić na niego uwagi – odparł ktoś inny.
- Gdybyście widzieli te oczy! – podniósł głos barman, unosząc szklankę zbyt wysoko i wylewając na siebie część napoju. Mężczyzna nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. – Całe czarne! Czarne jak węgiel! Czułem się tak, jakbym patrzył w pustkę!
- No i ten płaszcz. Wczoraj przez kilka sekund miałem wrażenie, że porusza się coś pod nim, ten facet coś ukrywa.
- Chyba trochę przesadzacie… - wtrącił się szczupły chłopak, najmłodszy z całej grupy. – Przychodzi obcy do naszego miasteczka, a wy zaraz rzucacie oskarżeniami. Jeśli zaczniemy witać tak wszystkich, to niedługo ludzie zaczną omijać naszą osadę szerokim łukiem. A dobrze wiecie, że najwięcej zysków czerpiemy właśnie od przyjezdnych.
- To co innego! – warknął pod nosem barczysty gość siedzący do tej pory cicho. Przy pasie miał dwa rewolwery, błyszczące w świetle świeczki stojącej na blacie stolika. – On nie zachowuje się jak typowy facet. Wszedł, unikał spojrzeń, wynajął pokój, zamknął się w nim i do tej pory tam siedzi. On nie chce się pokazywać, ukrywa coś, chowa przed nami wszystkimi, bo wie, że jeśli jego tajemnica wyjdzie na jaw, to będzie miał spore problemy. – Mężczyzna wyciągnął jeden z pistoletów, ułożył go na kolanach i zaczął powoli pocierać opuszkami palców po chłodnym metalu. – On coś ma na plecach. Nie wiem dokładnie co, ale widziałem to wczoraj. Coś wystawało spod tego materiału.
- Sądzisz, że… - zapytał barman.
- To mutek, na sto procent – warknął gość z bronią. – I jeszcze dzisiaj wam to udowodnię. Sprzątnę go, gdy tylko spróbuje wyjść. Zobaczycie, że miałem rację. Potrafię wyczuć te ścierwa na kilometr. Jeszcze przed zmrokiem będzie martwy.

*** *** ***

-… Jeszcze przed zmrokiem będzie martwy! – Z dołu padła obietnica, która sprawiła, że po plecach obcego przeszedł dreszcz. Więc wiedzą. Cała tajemnica się wydała, tylko dlatego, że był zbyt ostrożny.
Stał jeszcze chwilę na schodach, przyklejony do bocznej ściany. Czuł bijący z niej chłód, wiedział co niebawem się wydarzy. Jeśli nie zejdzie na dół w ciągu najbliższych kilkunastu minut zniecierpliwią się i złożą mu wizytę w pokoju. Musiał działać szybko, wydostać się stąd, zanim ludzie wykonają pierwszy ruch.
- A co jeśli okaże się, że to nie mutant? – zapytał ponownie najmłodszy. Obcy zatrzymał się w pół kroku i nasłuchiwał dalej.
- Na litość boską, Stanley! Zakopiemy te pieprzone zwłoki na pustyni. Powiemy, że pyskował, rzucił się na nas, a my musieliśmy się bronić. – To niewątpliwie był głos mężczyzny z bronią. On spisał już gościa na straty. – Co za problem?
- Może najpierw z nim porozmawiaj i spróbuj wyciągnąć ile się da? – Kolejne pytanie zadane przez Stanley’a. – John, równie dobrze możesz zabić niewinnego!
- Co najmniej jakby to miał być mój pierwszy raz… - mruknął John.
Obcy tego nie widział, ale w tej chwili mężczyzna wyciągał drugi rewolwer, trzymał je w obu dłoniach przyglądając im się niemal z miłością. Obcy nie mógł też zobaczyć jak oba zostają po chwili wymierzone w najmłodszego z zebranych.
- Hej, hej! John spokojnie! – jęknął przeraźliwie Stanley. – Po co te nerwy?
- Czy ja się denerwuję? Moje dwie spluwy od dawna leżały nieużywane. Chętnie się rozerwą. A skoro ta pokraka sama wpakowała się w moje łapska, to za to zapłaci – powiedział niezwykle łagodnym tonem strzelec. – Więc nie wchodź mi w drogę, młody, musisz się jeszcze wiele nauczyć. Wiem, że to ścierwo to śmierdzący mutas.
Stanley milczał.
- Cieszę się, że się rozumiemy, młody – kontynuował John. – A teraz wybaczcie. Mam śmiecia do ubicia.
Obcy usłyszał odgłos odsuwanego krzesła, a zaraz po nich powolne kroki. Najwyższy czas, aby się stąd wynieść. Obcy ruszył pospiesznie na górę, wprost do wynajętego pokoju.

*** *** ***

John szedł pewnym krokiem w kierunku schodów prowadzących na wyższą kondygnację. Według informacji jakie uzyskał od barmana, mutek nocował na drugim piętrze. Zadanie nie powinno być trudne. Wejść, wpakować w niego kilka kul, a potem wyciągnąć poza osadę i rzucić kojotom na pożarcie.

Pokonał dopiero kilka stopni, gdy jego wzrok przykuł niewielki czarny kształt na podłodze. Schylił się i wziął do ręki… czarne pióro. Długie, czarne, lśniące pióro.
‘Więc to wczoraj widziałem! Mam cię mutasie!’ – przeszło strzelcowi przez myśl. – ‘Słuchał rozmowy, wie że już do niego idę. Na pewno się przygotuje. Ale z moimi skarbami i tak nie wygra.’ – John pogładził oba rewolwery tkwiące w kaburach, wyciągnął je powoli, traktował je niemal z nabożną czcią, jakby były darem od samego najwyższego. Może właśnie tak myślał.
Ścisnął pióro w pięści, zgniótł je mocno i odrzucił w kąt. Zanim ruszył wykonać misję, splunął jeszcze na nie.

*** *** ***

Obcy wpadł do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Rozejrzał się prędko po wnętrzu, momentalnie chwycił krzesło i zablokował nim przejście. Oparcie znalazło się pod klamką, to powinno zatrzymać ich na trochę.

Słyszał kroki na korytarzu. Miał coraz mniej czasu.

Zrzucił z ramion płaszcz, wciskając go pospiesznie do torby. Nie może ruszyć w dalszą drogę bez niego, gdyby nie to nakrycie musiałby unikać większości siedlisk ludzkich.

Kilka czarnych piór wylądowało na podłodze. Oderwały się od skrzydeł, które ukazały się po tym kiedy obcy zdjął z siebie okrycie. Skrzydła nie były duże, gdyby się za nimi schował, to najprawdopodobniej zasłoniłyby wyłącznie pół jego sylwetki. Nie wyglądały też na zbyt silne, kości zdawały się być kruche, a same pióra dość delikatne, chociaż lśniące. Błyszczały w świetle porannego słońca wpadającego przez okiennice.

W tym momencie usłyszał głośny huk za sobą. Ktoś uderzył w drzwi, próbując je wyważyć.
- Otwieraj pieprzony mutku! I tak cię dorwę! – wrzeszczał John.
Obcy przełożył przez okno pierwszą nogę, zaraz potem drugą. Siedział teraz ze zwieszonymi stopami kilka metrów nad ziemią, patrząc na błękitne, bezchmurne niebo. Cztery metry dalej znajdował się inny niższy budynek. Bez problemu mógłby poszybować w jego kierunku i wylądować na dachu, stamtąd dostałby się na stały grunt, a na ziemi będzie zdecydowanie szybszy od ludzi. Plan wyglądał na prosty, ale z wykonaniem mógł być problem.

Obcy odepchnął się od krawędzi, rozpościerając szeroko skrzydła w momencie kiedy padł strzał.

*** *** ***

John był wściekły. Uderzył już trzy razy w te cholerne drzwi, a one nawet nie drgnęły. Kopnął jeszcze raz, a kiedy to nie pomogło poirytowany wycelował rewolwer prosto w zamek. Strzelił. Drewno roztrzaskało się na drzazgi, a w miejscu gdzie do niedawna znajdowała się klamka teraz widniała sporej wielkości dziura. Strzelec odepchnął krzesło na bok, wtargnął do pomieszczenia, krzycząc.
- Chodź tu pieprzony mutasie! Chodź, wepchnę w ciebie kilka kulek ołowiu!
Kątem oka dostrzegł ruch przy oknie. Strzelił odruchowo, lecz nabój trafił dokładnie w jeden zawiasów drewnianej okiennicy, która pod wpływem odrzutu oderwała się i poleciała ku ziemi.
Czarne pióro. Obcy przy oknie. John dopiero teraz zaczął wiązać ze sobą kolejne fakty.
- Ten przeklęty sukinkot ma skrzydła! – wrzasnął wpadając w szał. Doskoczył w dwóch susach do otworu w ścianie, wymierzył obydwoma rewolwerami w powietrze. Czarny, powoli oddalający się kształt. Krzyki dochodzące z okolicy targu, przerażeni mieszkańcy chowający się w domach. Ale teraz liczyło się tylko jedno. Dorwać tę obrzydliwą bestię.
Pierwszy strzał… Ręka lekko drżała… Za dużo whisky… Chybił…
Drugi strzał… Bliżej celu, ale to wciąż nie to…
Trzeci, czwarty, piąty, szósty… Oba magazynki zostały opróżnione w połowie…
- Dorwę cię, ty pokrako! – krzyknął i oddał kolejne dwa strzały.
Oba naboje sięgnęły przeciwnika. Jeden przebił lewe skrzydło i utknął w pobliskim budynku, drugi trafił prosto w plecy, co wywołało głośny skowyt bólu. Obcy przechylił się w jedną stronę, zaraz potem w drugą. Opadał szybciej niż do tej pory, nie miał wystarczająco dużo sił by unieść się wyżej. Swoją podróż skończył uderzając w kamienną ścianę domu, a zaraz potem runął w dół. Cała scena wywołała triumfalny uśmiech na twarzy rewolwerowca.

*** *** ***

Ból, rozchodzący się po całym ciele ból. Pierwszy pocisk zrobił tylko powierzchowną ranę, ale drugi… Ten drugi pozbawił go tchu, wbił się w ciało z taką siłą, jakby zamierzał rozerwać w drobny mak wszystkie tkanki i organy.

Ból paraliżował, sprawił, że kończyny odmówiły posłuszeństwa. Ból otumanił, przed oczyma widział tylko ciemność, z której wydobywały się drobne szczegóły. Budynek, ściana, kamień. Nie miał sił by wznieść się wyżej, te skrzydła nie potrafiły zbyt wiele.

Ból został dodatkowo spotęgowany. Mocne uderzenie pozbawiło obcego przytomności, nie czuł więc już nic kiedy runął na ziemię.

*** *** ***

John wybiegł z baru wciąż trzymając w dłoniach oba rewolwery. Zbiegając po schodach doładował naboje, wolał być przygotowany. Z doświadczenia wiedział, że te parszywe gnoje nie zdychają tak szybko.
- Odejść od niego! Wpakuję jeszcze ze dwie kule i zostanie po nim krwawiący ochłap! – krzyknął, przepychając się przez zebranych już wokół mutanta ludzi.
Obcy leżał na ziemi, tuż przy murze w kałuży krwi. Nadal jednak żył, płytkie ruchy klatki piersiowej świadczyły o tym, że bydle jeszcze nie umarło. John zamierzał zmienić tę sytuację, w taką którą spodoba mu się dużo bardziej. Uklęknął tuż przy mutku, wciskając mu lufę swojej ukochanej broni prosto w kark.
- I co, pokrako? Myślałeś, że zwiejesz, co? – warknął mu prosto do ucha. Obcy zakasłał i wypluł krew. – Tak. Zdychaj śmieciu. Tu nie ma miejsca dla takich jak ty. – Głos rewolwerowca brzmiał nad wyraz okrutnie, nie było w nim krzty litości. Sama wściekłość, nienawiść, połączona z rozkoszą i przyjemnością jaką dawał widok umierającego powoli mutka.
- Zabij mnie… - wydusił z siebie ciężko ranny, który najwyraźniej odzyskał świadomość.
- Chciałbyś, żeby to było takie proste, prawda gnoju? – John wstał, schował broń do kabury i chwycił obcego za poranione skrzydło. Skierował się w stronę starej drewnianej szopy, stojącej nieopodal. Jakby nigdy nic po prostu zaczął ciągnąć tam skrzydlatego, który zawył głośno z bólu.

*** *** ***

Skrzydlaty jęczał, kiedy mężczyzna ciągnął go w sobie znanym kierunku. Obcy nawet gdyby chciał spojrzeć, to nie dostrzegłby niczego. Obraz był zamazany, z trudem widział sylwetki ludzi idących za nimi, nie potrafił nawet rozróżnić ich płci. Wszystko zlewało się w jeden niewyraźny wzór. Co jakiś czas widok zasłaniały mu czarne lub krwiste plamy, choć te ostatnie utrzymywały się zdecydowanie dłużej. Oddychał z trudem, zaczerpnięcie choć krótkiego oddechu było równoznaczne z długim, porażającym bólem, rozchodzącym się przez całe ciało, aż po kończyny. Klatka piersiowa paliła żywym ogniem, a źródłem tego ognia była rana, z której wciąż wypływała krew. Krwisty ślad znaczył drogę, którą był ciągnięty obcy.

Większość czasu spoglądał w niebo. Błękitne niebo. Kochał niebo. Uwielbiał wzbijać się w przestworza i przez chwilę czuć wiatr we włosach, czuć wolność i swobodę, trafić do miejsca gdzie jest się zupełnie nieograniczonym. Trafić tam chociażby na krótką chwilę. Dostał coś o czym ludzie marzyli od dawna, a teraz przez to pożegna się z życiem. A chciał osiągnąć jeszcze tak wiele, miał plany i marzenia. Przystosował się do nowego świata, nauczył się unikać konfrontacji z ludźmi, ale teraz… Teraz okazało się, że nie opanował tej sztuki do perfekcji i przyjdzie mu za to zapłacić najwyższą cenę. Już nigdy nie wzbije się w powietrze, już nigdy nie spróbuje sięgnąć gwiazd.

Nie ruszał się, kiedy podnosili go na równe nogi...
Nie protestował, kiedy przywiązywali go do jednej z belek nośnych...
Ni wydał z siebie żadnego dźwięku, kiedy dostrzegł w dłoni strzelca ostrą jak brzytwa piłę...

*** *** ***

Rewolwerowiec spoglądał na przywiązanego mutanta przez krótką chwilę. Trwało to może kilka sekund. Chciał się napawać tym momentem. Pragnął by trwał jak najdłużej. Wiedział, że ten śmieć z trudem oddycha, doskonale zdawał sobie sprawę, że cierpi. Ale dla Johna to za mało. Ten popapraniec będzie zdychał przez długie godziny, a najpierw pozbawi go tego z czego jest najbardziej dumny.

Podszedł do drewnianego stolika stojącego przy ścianie i obejrzał dokładnie wszystkie narzędzia.

Młotek… Mógłby spokojnie roztrzaskać mu te kończyny…
Śrubokręt… A tym wydłubać te przeklęte czarne oczy…
Piła… A dzięki temu pozbędzie się tych cholernych skrzydeł…
John zabrał właśnie lekko zardzewiałą piłę, leżącą tu od wieków. Ostra stal odbijała promienie słoneczne wpadające przez otwory między deskami budynku, tworzące długie promienie padające prosto na uwięzionego.
- No sukinkocie, teraz dopiero się zabawimy… - Na twarzy rewolwerowca zagościł dziki uśmiech.

*** *** ***

Obcy słyszał kroki, wzrok całkiem go zawiódł. Łzy spływały stróżkami po policzkach, rozmazując widok jeszcze bardziej. Skrzydlaty wiedział jedno, ten mężczyzna właśnie się zbliżał i miał w ręku ostre narzędzie, choć nie zdawał sobie jeszcze sprawy z tego co zamierza z nim zrobić.

Czekał na to co miało się stać. Ból nieco zelżał, co nie oznaczało niczego dobrego. Tracił powoli czucie, a to oznaczało, że niedługo nadejdzie koniec. Chociaż z drugiej strony… może to i lepiej. Skoro i tak ma zginąć, to niech to się stanie szybko.

Poczuł zimną stal na szyi, chłód stopniowo przesuwał się niżej, po chwili sięgnął ramienia, ale nie to był jego cel. Zszedł jeszcze niżej, przesunął się po czarnych piórach, aż sięgnął miejsca, z którego wyrastały kości.
- Nie, nie, nie… - wymamrotał błagalnie skrzydlaty, kiedy do jego skołatanego umysłu dotarło co za chwilę się wydarzy.

Wtedy rozpoczęła się najgorsza część…

*** *** ***

John usłyszał wreszcie to na co tak długo czekał. Błagalne szepty, jęczenie o litość. To sprawiało mu największą przyjemność, słuchanie jak ofiara kwiczy licząc na to, że on przestanie. Te głosy tylko motywują go do działania.

Rewolwerowiec wyglądał jak bestia, szaleńczy wyraz na twarzy i obłęd w oczach, którego nikt z pozostałych mieszkańców nie widział. Ci, którzy postanowili dołączyć do strzelca w stodole stali za jego plecami, w pobliżu wyjścia. Krzyczeli. Bynajmniej nie z przerażenia.
- Utnij mu to!
- Zabij tego potwora!
- Żaden mutant nie będzie kręcił się po naszej osadzie! Zabij go!
- Śmierć potworowi! Zabić mutanta!
Ludzie przekrzykiwali się wzajemnie, ale ich zdania były jasne. John z przyjemnością miał zamiar wykonać wyrok.
Ostrze wbiło się w miękkie miejsce, skąd wyrastało najwięcej piór, cięło aż natrafiło na twardą kość, która stanowiła pierwszą z wielu przeszkód. Rewolwerowiec nie słyszał już krzyków tłumu, skupił się wyłącznie na wrzaskach wydawanych przez skrzydlatego. Piła zaczęła sunąć ostrą krawędzią po kości budującej skrzydło obcego. Wystarczy kilka ruchów i dostanie się do kolejnej.

John zamierzał odciąć całe skrzydło, kawałek po kawałku, a zaraz potem zająć się drugim.

*** *** ***

Obcy wrzeszczał. Spora część ludzi z tyłu zamilkła wsłuchując się w przerażające krzyki cierpiącego. Powinien już umrzeć, ale najwyraźniej jego ciało nie zamierzało tak łatwo ulec, co wcale nie było dobrą wiadomością. Skrzydlaty chciał zginąć, chciał stracić świadomość, jeśli uratowałoby go to przed tym potwornym bólem.

Już nigdy nie ujrzy błękitnego nieba. Już nigdy nie poczuje wiatru uderzającego go w twarz.

Chciał umrzeć.

Lecz wtedy usłyszał uderzenie. Drzwi wyleciały z zawiasów, po silnym ciosie. Wisiały teraz na jednym zawiasie. Skrzydlaty uchylił jedno oko, czując, że piła zamarła w bezruchu. Skupił wzrok na tym co działo się przed nim.

Wejście do stodoły. Ciemna sylwetka ludzka otoczona oślepiającym blaskiem. W dłoni trzymała długą broń wymierzoną wprost w Johna. Mężczyzna, bo był to niewątpliwie mężczyzna wkroczył pewnie do pomieszczenia. Obcy dopiero teraz dostrzegł kroczącą przy jego boku mniejszą istotę, prawdopodobnie jakieś zwierzę. Pies lub wilk.
- I mówicie, że to on jest potworem? – zapytał spokojnym głosem nieznajomy.


Karasu.
komentarz[24] |

Komentarze do "Dark Wing"



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Corwin Visual
Engine by Khazis Khull based on jPortal
Polecamy: przeglądarke Firefox. wlepa.pl

Wykryto nieautoryzowany dostęp!!!

   PATRONUJEMY

   WSPÓŁPRACA

   Sonda
   Czy interesują cię raporty z sesji NS?
Tak!
Nie.
A co to?
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Pasożyty
   Hibernatus (....
   Yakuza
   FATEout
   Legia Cudzozi...
   Pistolet Maka...
   Łowca - dzień...
   Neuroshimowe ...
   Śpiąca Królew...
   Bo kto umarł,...

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.038531 sek. pg: