..:: ELIXIR | Gry Fabularne(RPG) | Gry Komputerowe(cRPG) | Fantastyka | Forum | Twoje Menu Ustawienia
    ORBITAL MENU
    » Neuroshima
    » Świat
    » Bohater
    » Rozrywka
    POLECAMY

     SZUKAJ
    » Mapa serwisu
>NASZE STRONY
 MAIN
:: Strona Główna
:: Forum
:: Chat
:: Blogi

 GRY FABULARNE
:: Almanach RPG
:: Neuroshima
:: Hard HEX
:: Monastyr
:: Warhammer
:: Wampir
:: D&D
:: Cyberpunk2020
:: Earthdawn
:: Starwars
:: Arkona

 GRY cRPG
:: NWN
:: Baldurs Gate
:: Torment
:: Morrowind
:: Diablo

 FANTASTYKA
:: Literatura
:: Tolkien
:: Manga & Anime
:: Galeria

 PROJEKTY
:: Elcards
:: Chicago

Spotkanie "U Boba"


Czerwone słońce zachodziło, pomału ustępując miejsca ciemnemu aksamitowi nocy. Mimo że było jeszcze gorąco, wszyscy wiedzieli, że jak tylko krwawy blask zgaśnie, temperatura zacznie gwałtownie spadać. Jak to na pustyni. Dlatego właśnie przydrożne bary – ostoje jako takiej cywilizacji, swoiste enklawy względnego bezpieczeństwa i spokoju – zawsze były wyposażone w noclegownie i pokoje do wynajęcia. Oraz w swoisty, niepisany kodeks, który był przestrzegany w większości z nich. Abraham Duke - młody, wysoki, czarnoskóry mężczyzna, ubrany w porządne ubranie składające się ze skórzanych półbutów, czarnych sztruksowych spodni, błękitnej koszuli, skórzanej kamizelki i zielonej kurtki turystycznej – z niesmakiem odkrywał właśnie, że reguły te nie dotyczyły barów w miastach. Drapiąc się po ogolonym policzku i przeczesawszy włosy palcami, ruszył w stronę baru "U Boba". Było to miejsce, do którego najlepiej pasowało określenie speluna. Położone przy resztce drogi wylotowej z Adams Town znajdowało się w piętrowym, drewnianym budynku na betonowych fundamentach. Wyschnięta farba odchodziła z drewna, a dach zaczynał się zapadać, jednak nie groził jeszcze zawaleniem. Obrazu nędzy dopełniały dochodzące z wnętrza odgłosy walki, kłótni i śmiechów. Mężczyzna wiedział, że musi tam wejść. Poprawił w kieszeni swoją 38', po czym pchnął dłonią wiszące na przerdzewiałych zawiasach, wyłamane już kiedyś drzwi. We wnętrzu uderzył go smród zmieszany z innymi zapachami, połączony w jeden nieopisany odór. Wyposażenie widoczne w – o dziwo – dobrze oświetlonej sali składało się z prostych stołów i krzeseł oraz ław, a jedynym urozmaiceniem w ich nierównych rzędach był okrągły, stojący centralnie bar, za którym stało trzech barmanów z czego jeden polewał drinki, a dwaj pozostali ściskali w spotniałych dłoniach stalowe rurki. Ich zdenerwowanie było spowodowane tym, że na środku sali zebrała się grupka ludzi. Murzyn dzięki swojemu wzrostowi widział przez luki w kordonie, że w środku biło się dwóch ludzi w różnych barwach. Po tym, że widział takie same na motocyklach przed barem oraz u większości widzów tego pojedynku, Duke domyślił się, że ma tu miejsce wyrównanie rachunków pomiędzy gangami. A to mogło bardzo łatwo przerodzić się w regularną bitwę barową. Jednak on sam nie szukał żadnego z gangerów. Olafson kiedy odchodził, powiedział mu aby szukał w tej ruderze pewnego człowieka, który będzie skłonny podjąć oferowaną przez Abrahama pracę. Murzyn rozejrzał się po wnętrzu obchodząc krąg walczących i odnalazł poszukiwaną osobę, mimo że opis jaki otrzymał, okazał się nie za bardzo dokładny. Miał bowiem szukać dość porządnie ubranego kolesia, dużych rozmiarów, ogolonego i z krótko ściętymi włosami. Natomiast w kącie baru, oparty o ścianę siedział największy facet, jakiego w życiu widział. Bluza wojskowa i wyblakłe dżinsy zdawały się pękać w szwach od naporu piętrzących się pod nimi mięśni. W połączeniu z szybkimi ruchami dłoni tego mężczyzny po staromodnej akustycznej gitarze, obraz faceta zdawał się bardziej przywodzić na myśl dzikiego i inteligentnego drapieżnika, obleczonego w formę ludzkiego ciała niż zwalistego, tępego kretyna. Murzyn podszedł do jego stolika
- Pozwoli pan, że się przysiądę? – spytał stając po drugiej stronie stolika. Odznaczające się sporą inteligencją, szare oczy zlustrowały pytającego od czubka głowy aż do butów i z powrotem, po czym siedzący tylko skinął głową potwierdzająco, nie odrywając nawet dłoni od strun. Duke usiadł przysłuchując się granej melodii. Nie była bardzo skomplikowana, jednak olbrzym grał ją z wprawą i uczuciem. Murzyn czekał aż skończy, jednak grający płynnie przeszedł do innej melodii.
- Mam dla pana pracę – powiedział w końcu czując, że mógłby tak siedzieć z tydzień i grający by nie przestał.
- Piwo? – spytał tylko od razu biały, podnosząc ponownie spojrzenie na siedzącego na przeciwko.
- Nie, dziękuję – Abraham odpowiedział zdziwiony.
Pokryta całodniowym zarostem podłużna, lekko zaokrąglona twarz ozdobiona kilkoma drobnymi bliznami rozjaśniła się odrobinę w lekkim uśmiechu.
- Nie dla ciebie – odpowiedział grający – ehh... na kilometr czuć, że jesteś z Nowego Jorku. Oświecę cię nim trafisz na kogoś mniej wyrozumiałego niż ja. Tu, na pustkowiach, jeśli chcesz coś od kogoś i spotykasz się z nim w barze, na początek oferujesz piwo. Tradycja.
Czarnoskóry zmieszał się lekko, po czym wstał szybko i ruszył do baru. Dwóch obskurnie ubranych gangerów z czerwonymi bandanami na głowach zobaczywszy go, uśmiechnęło się i ruszyło w jego stronę. Na dłoni jednego z nich pojawił się kastet. Nagle ciche chrząknięcie zwróciło ich uwagę. Grający patrząc na nich pokręcił tylko zniechęcająco głową jak do małych dzieci, po czym wymownie skinął głową w stronę miecza leżącego na blacie stołu. W przeciwieństwie do większości spotykanej obecnie broni zaliczanej do tej kategorii, nie była to ani katana ani zabawka z fikuśnym ostrzem, ani ozdoba z większą ilością złota i klejnotów na rękojeści niż ustawa przewiduje. Zamiast tego była to długa na ponad metr, stalowa konstrukcja o szerokim ostrzu, lekko wygiętym jelcu, sporej głowicy i oplecionej rzemieniem rękojeści na tyle długiej, że spokojnie można było uchwycić ją oburącz. Właśnie prostota tej broni, dowodząca, że nie jest ona używana do ozdoby tylko do walki oraz fakt, że rzemień był mocno wygładzony od częstego używania sprawił, że gangersi tylko przepraszająco unieśli ręce i wrócili do oglądania pojedynku. Nieświadomy niczego Abraham wrócił zaś po minucie niosąc dwa półlitrowe kufle z jakimś złocistym płynem z niewielką pianką. Olbrzym odłożył gitarę opierając ją o stół, po czym odebrawszy od murzyna swój kufel najpierw powąchał zawartość, poczym przechylił go wlewając ją do ust. Dukowi opadła szczeka, kiedy zobaczył jak cała zawartość, za którą oddał pojemnik przedwojennego dezodorantu, znika za jednym podejściem w gardle grajka. Ten natomiast otarł usta wierzchem dłoni, a następnie nachylił się w stronę Abrahama i długo oraz głośno beknął mu w twarz. Chociaż od smrodu przetrawionego mięsiwa, szkockiej i świeżego piwa o mało obiad nie podszedł murzynowi pod gardło, nie ruszył się z miejsca ani nie skomentował zachowania swojego rozmówcy. Biały natomiast patrzył na niego przez moment podejrzliwie zza zmrużonych oczu marszcząc nos i wysokie czoło, po czym uśmiechnął się szeroko, pokazując mocne, choć pożółkłe zęby.
- Gratuluję – powiedział odchylając się na krześle, które trzeszczało niebezpiecznie pod jego ciężarem – Większość gości ze wschodu wzięłoby już nogi za pas z oburzenia i obrzydzenia. Skoro wytrwałeś, to możemy chyba robić razem interesy.
Murzyn mlasnął tylko z niesmakiem i zaczął mówić.
- Nazywam się Abraham Duke i jak zauważyłeś, pochodzę z Nowego Jorku. Dwa tygodnie temu opuściłem rodzinne strony, by zacząć handlować tu moimi... umiejętnościami. Niestety, mój kierowca i pomocnik, Joahim Olafson z powodów rodzinnych musiał mnie opuścić, a ja potrzebuje kogoś kto zna te tereny, umie prowadzić ciężarówkę oraz walczyć - w razie czego. Dlatego skierował mnie tutaj do pana.
- Stary Osiemnastka Olafson cię woził? – spytał olbrzym – No, to byłeś w dobrych rękach. Ja nie mam tyle doświadczenia w prowadzeniu czegoś cięższego od terenówki, a raczej nikt nie zna całych tych terenów. Nawet Indianie zaznajamiają się głownie z terenami swojego szczepu. Ale mogę służyć odrobiną wiedzy, jaką posiadam. Oczywiście za odpowiednią zapłatę.
- Cóż, tutaj moc dolara nie sięga i handel jest wymienny, więc trudno ustalić z góry stawkę – odpowiedział mu pracodawca – powiedzmy tak: zapewnię ci jedzenie i picie, w mieścinach i barach dach nad głową, a do tego będziesz mógł z zapłaty za moje usługi zabrać trochę dla siebie.
Biały zamyślił się na chwilę, po czym wyciągnął do Duke’a prawicę.
- Umowa stoi – powiedział. Murzyn uśmiechnął się, błyskając w uśmiechu prawdziwym ewenementem we współczesnym mu świecie – idealnie białymi, zdrowymi i mocnymi zębami – po czym uścisnął podaną mu dłoń.
- Jeszcze tylko dwie sprawy – powiedział Duke również rozsiadając się wygodniej i pociągając łyk piwa, jego smak jednak wybitnie mu nie podszedł. Lubił w browarze gorycz, ale bez przesady.
- Słucham uważnie – odpowiedział mu rozmówca ponownie biorąc gitarę i zaczynając na niej przygrywać.
- Chciałbym wiedzieć jak się nazywasz...
Biały uśmiechnął się tylko szelmowsko.
- Obawiam się Abrahamie, że prędzej zasmakowałoby ci to piwo, niż zdołałbyś wymówić moje prawdziwe imię i nazwisko.
- Jesteś pewien? – spytał Duke, a grający tylko skinął głową więc murzyn spytał – Może spróbujemy?
- Jak chcesz – odparł mu zapytany wzruszając ramionami, po czym wydał z siebie litanię dziwnie brzmiących dźwięków. Abraham rozpoznał, że to z jednego z centralno, lub wschodnio europejskich języków, jednak powtórzenie tego faktycznie wykraczało poza jego możliwości.
- Więc jak mam się do ciebie zwracać? – spytał zrezygnowany.
- Jak ci pasuje, szefie – odparł grający – Większość osób spoza mojej rodziny nazywa mnie Coen.
- W porządku, Coen – powiedział Duke jakby testując imię – Następnie druga sprawa. Potrzebuję abyś umiał kogoś bezboleśnie pozbawić świadomości bez użycia chemikaliów.
Olbrzym popatrzył na niego spode łba.
- Chyba nie jesteś tym szajbusem, o którym słyszałem, że jeździ karetką i znalezionych ludzi na części zamienne kroi?
- Nie, nie – zapewnił murzyn unosząc dłonie w obronnym geście – Ręczne usypianie i tak byłoby za słabe do pokrojenia kogoś. Nie, Coen, ja pomagam ludziom. Naprawdę.
- Cóż, przekonamy się, zaś co do pozbawiania świadomości... – powiedziawszy to odłożył gitarę i przejechawszy dłonią po krótkich, ciemnych włosach wstał, po czym ruszył w stronę kręgu widzów. Duke zauważył ze zdziwieniem, że Coen jest niższy trochę od niego oraz kuleje na lewą nogę. Przyjrzawszy się ujrzał pod spodniami swojego pracownika zgrubienie od opatrunku. Coen natomiast złapał jednego z gangerów: chudego gościa o przetłuszczonych długich włosach, odzianego wyłącznie w skórzaną garderobę, poczym ruszył z nim do stolika. Motocyklista zaczął klnąć, szarpać się i wzywać kumpli na pomoc, ci jednak tylko odwrócili się przerywając swój pojedynek i patrząc ze zdziwieniem na całą scenę. Olbrzym natomiast nic sobie z tego nie robiąc stanął obok Abrahama, po czym trzymając gangera za klapy kurtki trzasnął go czołem w twarz. Motocyklista od razu zwiotczał jak szmaciana lalka, dalej jednak oddychał.
- Czy tak wystarczy szefie? – spytał spojrzawszy w szeroko rozwarte brązowe oczy swojego nowego pracodawcy. Ten jednak zamiast odpowiedzieć krzyknął tylko:
- Uważaj!
Akurat na czas aby Coen przykucnął unikając krzesła ciśniętego przez jednego z kumpli nieprzytomnego, następnie zaś wyprostował się i ostro skręcił tułowiem, jednocześnie prostując ramiona. Nieprzytomny motocyklista poleciał tą samą trasą co krzesło tylko w drugą stronę, obalając kilku swoich kumpli i ich przeciwników w czerwonych chustach na głowach. Pozostali skoczyli w stronę olbrzyma chcąc zdusić go swoją masą, on jednak zamiast próbować uciekać, skoczył między nich wymierzając cios za ciosem, a ich uderzenia przyjmując na gardę chroniącą głowę lub tors, który – jak boleśnie przekonało się kilku gangerów – chroniły stalowe mięśnie. Po chwili czterech kolejnych motocyklistów leżało na ziemi trzymając się za obolałe i połamane szczęki i nosy, a dwaj kolejni zalegali na podłodze nieprzytomni. Nim jednak motocykliści zdążyli sięgnąć po broń cięższą niż swoje pieści, ponad zgiełk bijatyki przebił się cichy wystrzał. Duke trzymał jeszcze przez chwilę swojego Smith & Wessona 38 z ciągle dymiącą po strzale lufą, po czym skierował ją na gangerów
- Spokój, bo podziurawię was jak sito! – powiedział groźnie. Motocykliści popatrzyli najpierw po sobie, po czym wybuchli śmiechem, szczerze rozbawieni i nieomal od razu w skołowanego Abrahama skierowało się kilkanaście luf najróżniejszej broni od samopałów po M4.
- Zamknij się, kutasie – rzucił krótko jakiś arab z długim brodziskiem, kiedy tylko przestał się śmiać, ujmując przy tym swojego Mac-10 w obie dłonie – Tą wiatrówką nie przedziurawiłbyś nawet powietrza.
Duke przełknął ślinę, ale pewnie zrobił krok do przodu i spokojnie powiedział:
- Więc prościej komuś przestrzelić czaszkę przez oczodół niż wasze powietrze. Już tak dupków nim załatwiałem – to powiedziawszy podniósł rewolwer wyżej i wycelował w brodacza. Z satysfakcją zobaczył jak ten blednie i razem z kumplami zaczynają się cofać, unosząc ręce w pojednawczych gestach i opuszczając broń. Nagle jednak spostrzegł, że nie widzi nigdzie swojego nowego pracownika. W tym momencie za swoimi plecami usłyszał jego głos,
- A teraz gnojki... sprawdźcie czy nie ma was dwa miasta dalej na północ, bo mogę być nieuprzejmy.
Duke odwrócił się i z konsternacją odkrył, że Coen stoi za nim mierząc w tłum z M240 zaopatrzonym w olbrzymi magazynek. Z tej odległości nawet kryjąc się za stołami z gangerów nie zostało by nawet 10 centymetrów kwadratowych całego ciała. Dlatego, klnąc pod nosem, zabierając nieprzytomnych kumpli i wygrażając – ale już po cichu, lub zza pleców swoich kumpli aby olbrzym z ciężkim karabinem maszynowym w rękach nie zwrócił na nikogo większej uwagi – opuścili lokal dość składnie. Coen usiadł z powrotem na swoim krześle jednak karabin odłożył dopiero jak w oddali ucichły dźwięki silników. Wtedy też podszedł do ich stolika jeden z barmanów
- Nie chcę tu więcej kłopotów. Lepiej żeby was tu nie było, kiedy przypomną sobie gdzie mają jaja i wrócą – powiedział spokojnie – I byłbym wdzięczny jakbyś zapłacił jakoś za zniszczenia, które wywołałeś.
- I tak by do nich doszło – odpowiedział spokojnie olbrzym, jednak wzruszył ramionami – No dobra.
Powiedziawszy to, położył obie nogi na stole, po czym odpiął od cholew wysokich, wojskowych butów dwa noże, które miał przymocowane po wewnętrznej stronie łydek.
- Są w dobrym stanie – powiedział podając je mężczyźnie – I to wszystko, co mogę ci dać.
Barman zważył je w ręce, po czym wiedząc, że i tak to wszystko, na co może liczyć powtórzył tylko prośbę o opuszczenie lokalu i wrócił do swoich współpracowników.
- No, szefie – Coen powiedział do Abrahama wstając i przyczepiając miecz do pasa – To jak? Mam u ciebie robotę?
- Czy po to wszcząłeś tę burdę? – spytał Duke zdziwiony przecierając dłonią po spoconym wcześniej karku, który go teraz ostro zaswędział.
- Po części – zapytany wyszczerzył się w odpowiedzi zdejmując z wieszaka, dobrze utrzymany, sięgający mu łydek, czarny skórzany płaszcz i zakładając go na swoją olbrzymią sylwetkę – Poza tym nie lubię Czerwonych Czach i Skórzanych Skór, a lubię dobre mordobicie.
Murzyn popatrzył zdziwiony znajomością Coena z gangami, w myślach jednak pogratulował sobie wyboru pracownika, bowiem zdawał się faktycznie znać na rzeczy. Olbrzym zaś przewiesił przez plecy gitarę, a karabin uniósł wygodnie opierając go o ramię, po czym ruszył w stronę wyjścia. W drugiej ręce niósł stary, ale dobrze utrzymany wojskowy plecak. Kiedy obaj znaleźli się na zewnątrz owiał ich chłodny wiatr znad pustyni, sygnalizujący że temperatura spadała mocno.
- Gdzie ta twoja ciężarówka, szefie? – spytał olbrzym po rozglądnięciu się dookoła.
- Zostawiłem przy wjeździe do miasta – odpowiedział pracodawca i ruszył w jego stronę. Idąc rozglądali się do koła. Adams Town nie było duże. Kilka uliczek, w sumie może ze czterdzieści budynków okolonych wysokim na dwa metry wałem ułatwiającym ewentualną obronę. Siły bezpieczeństwa były jednak słabo uzbrojone, słabo wyszkolone i nieliczne, więc w tych kilku walkach, które nawiedziły miasteczko od wojny, główny ciężar obrony spadł na przyjezdnych. Za to w mieście było czysto i schludnie. Nie było co prawda w większej jego części elektryczności ani bieżącej wody, wraki, trupy, gruz i szkoło nie zaścielały jednak każdej ulicy. Dla wielu była to bardzo miła odmiana.
W milczeniu obaj mężczyźni doszli do placu koło głównej drogi, tuż przy wale, nie niepokojeni przez nikogo. Coen aż gwizdnął na widok tego co ukazało się jego oczom.
- To ta ciężarówka? – spytał patrząc na stojącego na środku placu legendarnego Peterbuilta 358 z zamocowanym na przedzie spychaczem, podniesionym zwieszeniem, terenowymi kołami oraz przebudowanym tyłem. Zamiast zaczepu do mocowania olbrzymich przyczep była tam umocowana na stałe, długa na pięć metrów, szeroka na niecałe trzy i wysoka na dwa metalowa paka. Cała konstrukcja była stalowo-szarego koloru.
- Owszem – Duke odparł z uśmiechem, po czym podeszli do pojazdu. Murzyn obejrzał go pobieżnie i rzucił trzem kiepsko uzbrojonym facetom paczkę papierosów. Najwyższy z nich złapał ją w locie i dał kumplom sygnał, że mogą się zwijać. Był to prosty sposób zapewnienia sobie, że raczej nikt nie będzie nic kombinował przy zostawionym samopas pojeździe. Coen zaś obejrzał dokładnie całą ciężarówkę i pokiwał tylko z uznaniem głową.
- Komuś się chciało wykosztować – powiedział w końcu – I albo sam był specem albo takich najął, bo na pierwszy rzut oka nie mam się do czego przyczepić.
- Ja bym się czuł lepiej mając trochę więcej pancerza – powiedział mu murzyn stając obok.
- Nie, nie trzeba – olbrzym pokręcił tylko głową – Peterbuilty mają mocną budowę i grube blachy. Dodatkowe opancerzenie tylko by nas spowolniło.
Duke pokiwał głową akceptując tę odpowiedź następnie zaś spytał:
- Zostajemy tu do rana, czy możemy jeszcze dziś wyruszyć?
- Z godzinę lub dwie będzie można przejechać – odpowiedział Coen patrząc na ciemniejące niebo na zachodzie – Pytanie tylko szefie, gdzie chcesz jechać.
- Póki co na wschód – odpowiedział murzyn – Dopóki nie miniemy linii Appalachów, A potem… się zobaczy.
- W porządku – pracownik skinął głową – No to ruszajmy z tym koksem.
Abraham otworzył więc szybko drzwi i wsiadł, po czym usunął się ustępując miejsca Coenowi. Olbrzym wziął od niego kluczyki i uruchomił silnik. Cała konstrukcja zawibrowała, kiedy olbrzymi trzystudziewiędziesięciokonny silnik obudził się do życia, wyrzucając z kominów małą chmurkę spalin.
- Hmm… - zaciekawił się olbrzym wsłuchując w dźwięk pracy serca ciężarówki – Na co to pali?
- Facet, który przerabiał silnik mówił, że pojedzie na wszystkim, co w nazwie ma olej – usłyszał w odpowiedzi. Uśmiechnął się więc tylko wrzucając bieg, wyłączając hamulec górski i ręczny, po czym ruszył w stronę baru „U Boba” i drogi na wschód, przy której znajdowała się ta buda.

Peterbuilt stał przy stercie gruzu, który kiedyś był jakimś budynkiem. Razem z resztkami dwóch ścian tworzył okrąg, który otaczał płonące w środku ognisko. Abraham siedział przy ogniu obserwując jak smażą się porcje suszonego mięsa, które zakupił na podróż, Coen zaś siedział na ciepłej jeszcze, długiej masce ciężarówki grając spokojnie na gitarze. Kiedy tylko zaczął kilka minut temu, Duke spytał go zdziwiony:
- Nie obawiasz się, że dźwiękiem ściągniesz jakiegoś nocnego drapieżcę?
- Zawsze istnieje taka możliwość – kierowca pokiwał głową, lecz mimo to nie przerywał zabawy strunami – Jednak realniejsze jest, że większość drapieżników, w tym ludzkich, zostawi nas w spokoju.
- Jak to? – pracodawca spytał szczerze zdziwiony – Zawsze słyszałem żeby będąc samemu na pustyni, jak najmniej się wyróżniać i zwracać na siebie uwagę.
- Każdego tak uczą – olbrzym się uśmiechnął – Dlatego większość istot i osób jak nas dostrzeże uzna, że skoro otwarcie palimy ognisko i hałasujemy, to albo jest nas wielu, albo jesteśmy niebezpieczni, albo szaleni. Tak, czy siak lepiej zostawić nas samych.
- A jeśli trafimy na kogoś, kto tak nie uzna?
Coen wzruszył ramionami.
- Ryzyko zawodowe, ale mniejsze niż to, że ktoś lub coś nas znajdzie, nawet jak siedzimy cicho. Oczywiście jeśli udajemy silnych i hałaśliwych lepiej umieć w razie czego zrobić komuś kuku.
- Ja jak się okazało u Boba nie umiałem – zmarkotniał Abraham.
- Bo miałeś pecha i trafiłeś na podpitych frajerów lubiących grzać sto na godzinę przez pola minowe i nie miałeś w rękach czegoś co wali seriami – odparł mu spokojnie grający – Gdybyś miał, nie stawialiby się.
- To raczej przez mój wygląd… - odpowiedział po chwili milczenia Duke.
- Co masz na myśli? – spytał Coen spoglądając na niego uważniej.
- Coś co powiedział mi Olafson – Abraham podrapał się po głowie skupiając wzrok na skwierczącym mięsie – Zresztą nieważne.
- Jak chcesz, szefie – odparł mu kierowca opierając się wygodniej o szybę. Milczeli przez chwilę, a jedynymi dźwiękami zakłócającymi ciszę było wycie wiatru, brzdękanie strun i trzask płomieni. Duke rozejrzał się dookoła po gruzach, po czym zdejmując mięso z ognia i wkładając do menażek spytał:
- Zastanawiałeś się kiedyś jak tu było przed wojną? Wiesz... przed tym całym piekłem.
- Nie musiałem, bo widziałem jak było – odparł mu olbrzym siadając po drugiej stronie ognia i postawiwszy menażkę na ziemi, aby posiłek trochę ostygł nalał ze starego czajniczka do dwóch kubków świeżo zaparzonej herbaty – I było beznadziejnie. - Co? – murzyn zdziwił się nie na żarty – Jak to? Przecież wszyscy wzdychają do tego jak było kiedyś. No, i jak widziałeś?
- Dzięki Tornado – padła szybka odpowiedz, zaś widząc, że Abraham patrzy na niego nadal pytająco Coen pacnął się w głowę – No tak, zapomniałem, że jesteś Nowojorczykiem i nie wiesz co to Tornado.
Upił łyk i syknął oparzając sobie wargi, zaczął jednak tłumaczyć:
- Tornado to taki narkotyk – powiedział spokojnie – Nie pytaj mnie skąd i od kogo się bierze i na co, bo nie wiem tego ani ja ani nikt, kogo spotkałem. Zresztą narkotyk to złe określenie, bowiem te czarne tabletki nie powodują uzależnienia w ścisłym tego słowa znaczeniu. To nie tak jak z kokainą czy heroiną, kiedy po dłuższym braniu, przy braku nowej dawki czujesz się jakby cię jakiś mutant przeżuł, zjadł i wydalił. Tornado daje tylko tak świetny efekt, że prawie nikt nie chce z niego wychodzić. Fizycznie jednak nic ci nie dolega.
- A co ono takiego robi? – zaciekawił się Nowojorczyk.
- Sprawia, że zasypiasz i w swoim dziwnym śnie przenosisz się do świata sprzed – zatoczył ręką koło nad głową – Tego wszystkiego. Czujesz ciepłe słońce na twarzy, albo deszcz, widzisz miliony ludzi skupionych na obszarze jednego miasta, zajadasz słodycze i zapijasz wszystkim, co przychodzi ci do głowy. Śpisz sobie w mięciutkim łóżeczku w ciepełku i bezpieczeństwie.
- Z twojego tonu wnioskuję, że ci się tam jednak nie podobało – Duke odparł szczerze zdziwiony sam rozmarzając się nad takimi możliwościami.
- I słusznie – Coen pokiwał głową.
- Dlaczego? Nie chciałbyś móc gdzieś osiąść, być bezpieczny, nie martwić się o to, co na ruszt wrzucić?
- Nie na tych zasadach, jakie wtedy były – odparł, zaś widząc zdziwione spojrzenie ponownie zaczął wyjaśniać – Tamto społeczeństwo było dekadenckie i słabe. Ludzie byli leniwi, starali się nie musieć nic robić, a bezpieczeństwo było złudne. Zawsze ktoś mógł ci wpaść do domu, kiedy ty leżysz sobie w tym mięciutkim łóżeczku i połamać cię bejsbolami, a służby bezpieczeństwa - osłabiona policja, do której tylu frajerów teraz wzdycha – pojawiały się potem, aby zapakować cię do plastikowego worka i zamknąć śledztwo, z powodu braku dowodów i sprawców.
- Teraz też może wpaść na ciebie kilku drani z pałami i cię zabić – zaoponował murzyn – A różnica jest taka, że teraz będziesz spał na twardej, suchej i jeśli masz szczęście to nieskażonej ziemi lub podłodze, a twoim ciałem nikt się nie zainteresuje.
- Oraz taka, że jak teraz wyskoczy na mnie tych kilku gości to zapoznam ich z moim wojskowym przyjacielem – to powiedziawszy olbrzym poklepał z uczuciem M240 – Którego posiadanie przed wojną było zabronione i ścigane przez tę policję, co akurat wychodziło im całkiem skutecznie. Co więcej, nawet jakbym miał coś innego, typu dwururkę po dziadku, to i tak jakbym ubił kilku z tych co ode mnie coś chcieli, najprawdopodobniej poszedłbym do pierdla za zabójstwo z premedytacją, bo oni mieli tylko bejsbole, a ja strzelbę. Poza tym rozejrzyj się do koła. Świat, który teraz mamy jest dziki, nieujarzmiony, czekający aby człowiek go zdobył i ponownie nazwał swoim. Nie ma już prawników, maklerów ani innych darmozjadów. Niema otyłości, którą dawniej w Stanach miało w większym lub mniejszym stopniu trzy czwarte populacji. Uwierz mi szefie, to jest ten lepszy ze światów. Cięższy, trudniejszy, ale przez to lepszy.
- Ciekawe czemu w takim razie ja nic o tym środku nie słyszałem – spytał po chwili Abraham.
- Z tego co słyszałem od jednego handlarza, kilka lat temu, jak zastanawiałem się czy się do was nie wybrać, to Tornado jest u was prawnie zabronione i posiadanie go karane śmiercią – usłyszał w odpowiedzi, a kiedy spojrzał na olbrzyma z niemym pytaniem ten zaczął wyjaśniać – Jeśli dobrze kojarzę postawiliście sobie za cel odbudowę świata, zgadza się? – murzyn pokiwał tylko głową – To mielibyście problemy gdyby nagle połowa populacji całymi dniami uciekałaby w dawne czasy, zamiast zajmować się nowymi. Poza tym, po obudzeniu się z tego snu masz strasznego moralnego kaca, bo zawsze lądujesz w dniu, w którym cały tamten świat się zawalił i jesteś jedną z ofiar. Masz fajnie jak trafisz na atomicę albo jakieś choróbsko. Jak zaś trafisz na bomby zapalające czy chemiczne, to palisz się żywcem, lub rozpuszczasz i naturalnie wszystko czujesz dopóki twoje ciało w tamtym świecie – czy jak to nazwiesz – nie umrze. Uroczo, nie?
Duke przełknął tylko ślinę i zajął się na powrót jedzeniem. Obaj spałaszowali kolację, po czym wzięli się za przygotowywanie posłań. Rozłożywszy koc na ziemi oraz grubą, termoizolacyjną płachtę na nim, Coen powiedział:
- Poza tym teraz ludziom się już tak nie nudzi...
- Hmm? – Abraham uniósł głowę ponownie zdziwiony.
- Przed wojną ludziom strasznie się nudziło – odparł mu olbrzym zaczynając się rozbierać do snu – Dlatego wymyślali różne śmieszne rozrywki, skakali z mostów na linie, czy wspinali bez zabezpieczeń na wysokie budynki. Zdarzało się nawet... to cię powinno szefie szczególnie zainteresować... że popuszczali wodze fantazji, zbierali się w grupki i zaczynali wspólnie wyobrażać przygody w innych światach. W tym w takich dziejących się po apokalipsie, czyli takim jak mamy tutaj.
- E tam, po co mieliby to robić? – Nowojorczyk mocno się zdziwił.
- Bo chcieli przezywać przygody, trudy tak jak my co dla nich było pociągającą odmianą? – odpowiedział zapytany – A może chcieli wyobrażać sobie siebie jako bohaterów pomagających ludziom w potrzebie, tworzącym nowe cywilizacje, lub tylko zbrojnie eliminując element przestępczy co w ich świecie było nierealne? A może to wszystko naraz? Nie wiem.
Skończywszy mówić założył na siebie termo-aktywną bieliznę, wsunął pod płachtę, po czym okręcił się nią dokładnie.
- No i sporą zaletą dzisiejszego świata jest to, że można się przebrać przy innym facecie nie obawiając jakichś komplikacji wynikających z tego faktu – dodał.
- Co? Jakich? – Duke popatrzył zdziwiony na olbrzyma, który nasuwał płachtę również na głowę, oprócz twarzy i lewego ucha.
- Raz miałem sytuację, kiedy po Tornado obudziłem się nago w łóżku, przytulony do innego nagiego faceta – kierowcą wstrząsnął dreszcz obrzydzenia – O mało nie skręciłem mu karku, ale dowiedziałem się przynajmniej od niego, że przecież sam tego chciałem, bo tak jak on wolę facetów. To znaczy gnojek, w którym wtedy byłem wolał. Dowiedziałem się wtedy, że przed wojną mężczyźni byli romantycznie z innymi mężczyznami, a kobiety z kobietami i było to prawnie uznane, zawierali oni małżeństwa, brali sobie dzieci, których nikt nie chciał, itd. Wyobrażasz sobie coś paskudniejszego? No i te dzieciaki z dwoma tatusiami czy mamusiami musiały mieć zdrowo zwichrowaną psychikę. Ohyda...
- Aha, masz na myśli homoseksualizm – zauważył Duke również się przebrawszy.
- Co? – tym razem to Coen się zdziwił.
- To co opisałeś nazywano homoseksualizmem lub biseksualizmem, mieliśmy o tym kiedyś wykład na historii i biologii – powiedział murzyn – Były to choroby genetyczne, tak zwane wady lub czasem psychiczne. Jak niektórzy mówili tak Matka Natura próbowała ograniczyć naszą populację.
- Skoro to nie z nudów, to czemu obecnie się tego nie spotyka? – padło szybkie i logiczne pytanie.
- A ile przypadków raka się obecnie spotyka? Ile przypadków AIDS? – Abraham odpowiedział pytaniem na pytanie, jednak widząc brak zrozumienia w oczach swojego pracownika zamyślił się na chwilę, po czym odezwał ponownie – Obecnie zostało nas na świecie mniej niż populacja niektórych krajów przed wojną, wątpię bowiem aby poza Ameryką było lepiej, inaczej już by się odezwali. Nie ma więc już potrzeby aby Natura ograniczała naszą populację. Spodziewam się, jeśli mam być szczery, niedługo znacznego przyrostu narodzin jak instynkt przetrwania gatunku nam podskoczy.
- Hmm... – mruknął olbrzym po czym ziewnął szeroko – No nic, szefie. Późno już. Kładźmy się spać.
To powiedziawszy przekręcił się na brzuch i położył odsłonięte lewe ucho na ziemi za kocem, twarzą zaś skierował się do ognia. Duke pokiwał głową i również się położył w swoim śpiworze. Nim jednak zasnął klnąc na zimno kąsające go w twarz, usłyszał:
- Szefie... – podniósł więc głowę aby lepiej słyszeć, Coen zaś powiedział spokojnie – Połóż się twarzą w stronę ognia, inaczej rano będziesz miał na niej mój kolor skóry, ale dla ciebie nie będzie to zbyt przyjemne ani zdrowe...
Czarnoskóry podniósł się spojrzawszy na leżącego już wygodnie białego zastanawiając się, o co mu chodziło. Po chwili uznał, że nieważne, ale z rady lepiej skorzystać...

Abraham obudził się wkrótce po świcie, kiedy jego nozdrza podrażnił zapach pieczonego mięsa. Wysunął się ze śpiwora i spostrzegł, że na ogniu, na małym ruszcie piecze się osiem małych, oprawionych myszy. Rozejrzał się za swoim pracownikiem i ujrzał go, jak siedząc na progu samochodu w samej bieliźnie, odwiązuje opatrunek na udzie. Podniósł się więc i ruszył w jego stronę.
- Dzień dobry – powiedział podchodząc i patrząc na ranę. Musiała być bardzo głęboka jednak z tego, co widział goiła się dobrze.
- Witaj, Abe – odpowiedział mu kierowca przez zaciśnięte zęby bowiem wziął się właśnie za przemywanie rany gorącą wodą. Kiedy jednak syknął mocno gdyż za bardzo przeciągnął szmatką, murzyn zabrał mu ją z rak.
- Pokaż to – powiedział mocząc szmatkę dokładniej – Uczyli nas jak się zajmować ranami.
Olbrzym nie oponował, obserwował tylko jego poczynania z uznaniem stwierdzając, że Duke’owi wychodzi to o wiele mniej boleśnie, a równie skutecznie. Duke przemywszy ją dokładnie, zaczął zakładać świeży opatrunek, Coen zaś umył i wypukał szmatkę, następnie zaś wykręciwszy ją wyparzył jeszcze i rozłożył na desce rozdzielczej, aby spokojnie wyschła.
- Swoją drogą, gdzie się nabawiłeś takiego rozcięcia? – spytał Abraham kończąc opatrunek. Dostrzegł również sporą liczbę innych, choć mniej poważnych świeżo zagojonych ran oraz niejedną starszą bliznę znaczącą olbrzymie, kudłate ciało jego pomocnika. Dostrzegł też dziwne tatuaże na przedramionach Coena. Były to umieszczone w poprzek wokół ręki napisy w co najmniej pięciu językach. Rozpoznał trzy z nich: łacinę, angielski i hiszpański, odczytał jednak tylko dwa pierwsze z nich. Oba mówiły to samo "V. Nie zabijaj" na prawym przedramieniu i "IX. Nie pożądaj żony bliźniego swego" na lewym. Ich obecność na rękach kogoś takiego jak ten olbrzym, mocno dziwiła Nowojorczyka.
- Wypadek samochodowy – odpowiedział spokojnie kierowca wsuwając ostrożnie spodnie aby nie naruszyć opatrunku – Tłukłem się z jednym gangiem na autostradzie i niestety wyrzuciło mnie z trasy. Zniszczyło mi samochód, mnie zaś poważnie poharatało. Na szczęście zanim gangerzy mnie usiekli, napatoczył się na nas jeden z sędziów. Ubił gangerów, mnie zaś wyciągnął z wraku razem ze wszystkim co się dało wydobyć i odholował mnie do Adams Town aby tam mnie poskładali. W zamian wziął sobie moją pompkę Mossberga oraz większość amunicji do niej, ja zaś za opiekę i wyleczenie mnie musiałem zapłacić moimi oboma Coltami 1911 i Magnum 44 razem z całą amunicją do nich. Niedługo potem zaś spotkałem ciebie. Resztę historii już znasz. No, a teraz chodźmy zjeść śniadanie.
Ubrawszy się do końca obaj usiedli przy dogasającym ogniu i zabrali się za ogryzanie gryzoni. Nie było na nich wiele mięsa i nie było najsmaczniejsze, ale darowanemu posiłkowi nie zagląda się w zęby.
- Swoją drogą, skąd masz te myszy? – spytał Abraham wyrzucając to czego się nie dało zjeść w popioły.
- Złapałem w nocy i rano, kiedy ćwiczyłem – odparł Coen oblizując palce – Poza tym to nie myszy.
- A co? – zaciekawił się od razu Nowojorczyk, dla niebo bowiem wyglądało to jak mysz.
- To komar w wersji gryzoniowatej – usłyszał w odpowiedzi – W nocy lubią wypijać ludzką krew przez takie tutki, sporo osób już przez nie zmarło. Dlatego trzeba je zawsze dobrze wysmażyć, nieomal na popiół, aby poubijać wszystko, co mogły od ludzi podłapać.
- Jaaasne – murzyn przekrzywił głowę i uśmiechnął się niedowierzając – Myszy wypijające krew z ludzi przez tutki.
- Nie chcesz, nie wierz – Coen wzruszył ramionami – Następnym razem zostawię jedną przy życiu abyś sam zobaczył. Póki co zbierajmy się.
Zwinęli obozowisko dość szybko, zostawiając jednak ognisko nie wygaszone. I tak nic nie mogło się od niego za bardzo zapalić. Peterbuilt tak jak poprzednio odpalił od pierwszego przekręcenia kluczyka i ruszyli spokojnie w dalszą drogę.
- Jedna rzecz mnie zastanawia – po jakimś czasie zaczął Abraham – Skoro tak nie podobał ci się świat przed wojną, to po co brałeś to Tornado?
- Miałem dobrego papę – odparł kierowca spokojnie – Zadbał o to abym odebrał właściwie wykształcenie i kiedy zabiłem po raz pierwszy i stałem się przez to mężczyzną, co miesiąc dawał mi jedną tabletkę abym zobaczył, jaki chłam panował na świecie przed wojną. Dzięki temu nie chcę tam nigdy wracać i nie wzdycham do tego, co było. Wolę nasz świat.
- Twój ojciec uznał cię za mężczyznę dopiero, kiedy kogoś zabiłeś? – Duke spytał zdziwiony, a widząc potwierdzające kiwnięcie głową dorzucił – Ile miałeś wtedy lat?
- Prawie siedemnaście – usłyszał w odpowiedzi i aż szczęka mu opadła. Zobaczywszy to Coen dorzucił – I uwierz mi szefie, w moich stronach byłem z tego powodu uznawany za opóźnionego w rozwoju.
- Pochodzisz z Południowej Hegemoni, prawda? – spytał po chwili Nowojorczyk.
- Yep – usłyszał tylko w odpowiedzi.
- Bez obrazy - zaczął – Ale nie brzmisz jak ktoś pochodzący stamtąd. Nie klniesz i w ogóle...
- To dzięki mojej mamie – odparł olbrzym – Zawsze mawiała "Uprzejmość to zasada na drodze".
- A co na to twój ojciec? Nie miał obiekcji?
- Nie, był również kulturalnym człowiekiem, a i dodał mi, że takie kulturalne zachowanie to we współczesnym świecie rzadkość. A to potrafi niejedną osobę przerazić.
- Ciekawych miałeś rodziców – zauważył Duke uśmiechając się.
- Owszem – Coen zgodził się kiwnąwszy głowy – Spotkali się zaraz po wojnie na terenach obecnej Hegemonii. Moja matka potrafiła podnieść stu kilogramowego faceta na dobrą stopę nad ziemię. Ojciec umiał zrobić to samo tylko jedną ręką. Zresztą dalej to potrafią. Razem wybili sobie pozycję wśród przestępców zamieszkujących na początku tamten obszar i razem zapewnili mi liczne rodzeństwo.
- Wydają się być porządnymi ludźmi – zauważył Abraham – Skąd więc wzięli się w krainie przestępców?
- W Hegemonii żyją nie tylko przestępcy i jest trochę porządnych ludzi – zauważył z przekąsem.
- W porządku – Duke uniósł pojednawczo ręce – Nie chciałem urazić.
Przez chwilę jechali w milczeniu. Droga była w niezłym stanie, więc za bardzo nie dudniło pod kołami, ani nic ciekawego dookoła siebie nie widzieli.
- A co z twoimi rodzicami? – spytał w końcu olbrzym. Nowojorczyk już miał odpowiedzieć, kiedy nagle jakieś dwieście metrów przed nimi pustynia eksplodowała w gejzerze ognia, a huk przetoczył się nad najbliższą okolicą. Obaj podskoczyli aż na siedzeniach, Coen zaś mocniej uchwycił kierownicę, szykując się do gwałtownych manewrów. Nagle jednak niedaleko krateru pojawił się wysoki, ubrany na czarno osobnik z czerwoną flagą w ręku, którą machał zawzięcie. Tarasował sobą drogę, a niewielkie wzniesienia po jej bokach mogłyby utrudnić podjazd.
- Ciekawy sposób łapania stopu – powiedział cicho olbrzym zwalniając.
- Co robisz? – spytał od razu Abraham zaczynając się denerwować.
- Jeśli to moździerz, to mogą próbować nas rozwalić gdzie byśmy nie pojechali. Zaś jeśli to miny, to mogą odpalać je ręcznie. Nie chcą z kolei naszej śmierci, bo by nas nie zatrzymywali. Dowiedzmy się w takim razie o co chodzi – usłyszał w odpowiedzi. Ciężarówka zwolniła mocno i zatrzymała się nie dalej niż parę metrów od machającego. Był szczupłym, wysokim mężczyzną, ze sporą łysiną na głowie. Jego strój jasno świadczył, że jest gangerem.
- Witajcie, zacni podróżnicy – powiedział niezwykle dźwięcznym głosem kłaniając się im i zupełnie nie zważając na wycelowaną w siebie z okna lufę karabinu – Wybaczcie proszę, iż musimy przerwać waszą podróż, ale musimy upomnieć się o nasze święte prawo, czyli myto za korzystanie z naszej drogi. Proszę, nie próbujcie uciekać. Nie chcemy was zabijać ani pozbawiać wszystkiego, co macie, jeśli jednak spróbujecie odjechać, będziemy musieli zdetonować inne ładunki jakie tu ukryliśmy.
- Muszę przyznać, że to odważnie z twojej strony – odparł mu Coen nie wysiadając z szoferki – Zwłaszcza, że mógłbym zrobić ci w czaszce nowy oczodół.
- Jeśli taka jest wola Pana, to zrobisz – odpowiedział tamten i ruszył bliżej.
- Super – bąknął Hegemończyk – Tylko gościa z Salt Lake nam brakowało.
Łysiejący mężczyzna podszedł zaś do szoferki, jednak stanął jak wryty, kiedy przyjrzał się kierowcy. Skupił uważnie swoją uwagę na twarzy olbrzyma przyglądając się jej uważnie, po czym wyprostował gwałtownie.
- Nie próbujcie uciekać – powtórzył, po czym odwrócił się i zaczął wymachiwać rękami w stronę wzniesień i nieomal od razu dało się słyszeć dźwięk zapalonych silników. Coen zaś ujrzawszy symbol złotej lutni na plecach kurtki mężczyzny syknął i skrzywił się jakby z bólu.
- Co jest? – spytał od razu Duke widząc jak kierowca odkłada karabin.
- Dlaczego z wszystkich gangów w Ameryce musiałem trafić akurat na nich? – zapytany spytał w odpowiedzi retorycznie.
Chwilę później w odległości kilkunastu metrów od stalowego Peterbuilta zatrzymało się w sumie pięć motocykli, z których zsiadło osiem osób. Coen wyłączył silnik ciężarówki i wysiadł z niej, karabin zostawiając w środku, jednak zabierając ze sobą miecz. Mocno zdziwiony Abraham również wysiadł i ruszył w stronę motocyklistów. Hegemończyk wymienił kiwnięcia głowami z kilkoma z nich, co dowodziło, że się znali. Nagle jednak zza pleców mężczyzn wyszła niska kobieta, ubrana podobnie jak oni, jednak obcisłe ubranie jasno wskazywało na jej płeć tak samo jak długie czarne włosy i twarz o azjatyckim typie urody.
- Witaj Betty Lu – powiedział do niej Coen, w odpowiedzi dostał jednak siarczystego policzka.
- Ty sukinsynu cholerny! – wykrzyknęła kobieta stukając go palcem w pierś – Gdzie ten motor co mi zajebałeś?!
- Pożyczyłem Betty, pożyczyłem – poprawił mężczyzna unosząc bezradnie ręce – Miałem szczery zamiar oddać, niestety natknąłem się na jakiegoś muta i mi ten motor rozwalił.
- Co?! – wykrzyknęła jeszcze głośniej – I niby nie mogłeś dać znać przez tyle czasu?! Ty cholerny zasrańcu...
- Niestety, nie udało mi się. Przepraszam, sama wiesz jak jest...
- O co to, to nie – Azjatka pokręciła głową – Będziesz go musiał odpracować.
- Jeśli mogę się włączyć – odezwał się nagle Duke zwracając na siebie uwagę wszystkich – to Coen jest teraz moim pracownikiem i jest mi potrzebny. Może ja bym mógł za niego zapłacić.
- Tak, chłopcze? – spytał dobrze zbudowany, długowłosy mężczyzna z sumiastym wąsem – A co możesz nam zaoferować?
Abraham uśmiechnął się błyskając swoimi białymi zębami.
- Coś do czego nie będziecie mieli dostępu w odległości dobrych pięciuset mil w dowolną stronę. Chodźcie za mną. – to powiedziawszy ruszył w stronę ciężarówki. Pozostali wraz z Betty i Coenem zaciekawieni poszli za nim. Murzyn zaś podszedł do paki i ustawił szyfr na prostym, ale dobrym zamku z tyłu paki. Z sykiem spuszczanego powietrza tylna ściana opuściła się na ziemię, tworząc proste podejście, zaś w środku zapaliła się energooszczędna żarówka. W jej białym świetle bez trudu dało się dostrzec porządnie i solidnie wyposażony gabinet dentystyczny.
- Nie mam niestety środków chemicznych na znieczulenia, więc osoba którą, będę się zajmował będzie musiała być nieprzytomna – powiedział murzyn wspinając się do swojego małego królestwa – Nie mogę też zrobić nic z większymi problemami wymagającymi użycia prześwietlenia czy chirurgii. Ale borowanie, wyrywanie, plombowanie, leczenia kanałowe, wybielanie i protezy... mogę zrobić to wszystko.
Coen gwizdnął tylko pod wrażeniem, motocykliści zaś popatrzyli po sobie spode łba. Wszyscy mieli większe lub mniejsze problemy z zębami.
- Dasz radę uporać się z nami wszystkimi w ciągu jednego dnia? – spytał jeden z nich, sepleniąc z powodu braków w uzębieniu.
- Wątpię – odparł szczerze dentysta – To raczej będzie roboty na większą część tygodnia.
- Dobra, to za pomoc z naszymi zębami dostaniecie paliwa, żywności, do tego trochę broni i amunicji – zdecydowała Betty – Skoro zostajecie tu kilka dni, to Coen sam odpracuje, co ukradł.
- Pożyczył – poprawił od razu Hegemończyk.
- Cokolwiek – Azjatka wzruszyła ramionami, po czym popatrzyła na łysiejącego mężczyznę, który zatrzymał po wybuchu Peterbuilta – Pasterzu, zabierz te owieczki w jakieś ustronniejsze miejsce.
Mężczyzna skłonił się z szacunkiem i ruszył do ciężarówki, pozostali zaś zaczęli się rozsiadać na motorach. Kobieta popatrzyła na olbrzyma po czym wskoczyła na niego oplatając w pasie nogami.
- Do roboty, żołnierzu – powiedziała z uśmiechem.
- Praca, praca – odparł tylko zarzucając ją sobie na ramię aby było mu wygodniej ją nosić, po czym złapał rzucony przez Pasterza karabin i plecak, a następnie ruszył w stronę ruin niewielkiego budynku, które były nieopodal...

Betty westchnęła już po raz dziesiąty i uśmiechnęła się w pełni zadowolona. Szerokie, silne dłonie mężczyzny wodziły mocno po jej nagich plecach roztasowując spięte mięśnie, stopniowo przesuwając się w stronę pięknie zaokrąglonych pośladów.
- Wiesz, to jest skandal – powiedziała w pewnym momencie Azjatka.
- Co takiego? – spytał Coen delikatnie całując ją w kark.
- To, że najlepszym masażystą w całym zasranym świecie jest facet tak wielki, że mógłby iść w zaparte z ciężarówką i cnotliwy jak przedwojenny mnich – powiedziała spokojnym rozluźnionym głosem. W odpowiedzi olbrzym trzepnął ją lekko wierzchem dłoni w pośladek.
- Ostatnio narzekałaś jeszcze na mój zarost na ciele – powiedział z uśmiechem, kiedy obróciła się urażona.
- Cóż... – odparła siadając – Trochę zmieniłam zdanie od tamtego czasu.
Mężczyzna uśmiechnął się przytulając ją do siebie. Naparła na jego nagi tors i położyli się oboje.
- Dlaczego uciekłeś? – spytała po chwili – Było nam dobrze razem.
- Właśnie, dlatego – odparł z wahaniem gładząc ją po włosach. Kobieta usłyszawszy to podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Mężczyzna westchnął więc i powiedział spokojnie
- Gdybyśmy zostali razem, w końcu byśmy się w sobie kompletnie zakochali i bym cię wziął. A wtedy musiałabyś być moja i nie zniósłbym abyś, tak jak teraz, nagradzała swoimi wdziękami swoich ludzi za szczególne posłuszeństwo i dobrą robotę. A to oznaczałoby koniec twojego gangu, koniec złotych lutni. Dlatego lepiej było się ewakuować.
- Dziwny z ciebie człowiek Coenie – odparła mu tylko przytulając się do niego mocniej.
- Taa... – odparł jej oplatając ramionami drobne w porównaniu z jego ciało kobiety, mimowolnie czytając co miał wytatuowane na lewym przedramieniu i zagłębiając się we wspomnieniach...


Wierzbowski.
komentarz[12] |

Komentarze do "Spotkanie "U Boba""



Musisz być zalogowany aby móc oceniać.
© 2000-2007 Elixir. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Designed by Corwin Visual
Engine by Khazis Khull based on jPortal
Polecamy: przeglądarke Firefox. wlepa.pl

Wykryto nieautoryzowany dostęp!!!

   PATRONUJEMY

   WSPÓŁPRACA

   Sonda
   Czy interesują cię raporty z sesji NS?
Tak!
Nie.
A co to?
Musisz być zalogowany aby móc głosować.

   Top 10
   Pasożyty
   Hibernatus (....
   Yakuza
   FATEout
   Legia Cudzozi...
   Pistolet Maka...
   Łowca - dzień...
   Neuroshimowe ...
   Śpiąca Królew...
   Bo kto umarł,...

   Statystyki
userzy w serwisie:
gości w serwisie: 0

   ShoutBox
Strona wygenerowana w 0.031718 sek. pg: